''Bańki mydlane" - Edyta Świętek





Kiedy otrzymałam propozycję zrecenzowania tej książki, wahałam się bardzo. Nie będę ukrywać, że bałam się tej historii, bo przekonałam się już wielokrotnie, że tego typu powieści wywołują we mnie mnóstwo emocji. Za dużo myśli kłębi mi się potem w głowie, nie śpię po nocach itp... Taki emocjonalny rollercoaster mi po prostu nie służy, niemniej ta książka...
Do brzegu!

Bańki mydlane kojarzą nam się zwykle z beztroskim dzieciństwem, kiedy to (przytoczę przykład ze swojego dzieciństwa)wlewało się do kubka płyn marki Ludwik (dziad nie dawał fajnych baniek) brało się słomkę i dmuchało godzinami.
Patrząc na okładkę, wydawać by się mogło, że będziemy mieć do czynienia z lekką historią i w konsekwencji Edyta Świętek zadbała o to, żeby potok łez nie zalewał oczu.

Michalinę poznajemy w momencie, kiedy kończy osiemnaście lat i wkracza w progi dorosłości. W jej życiu nie brakuje niczego. Ma kochających i troskliwych rodziców, chłopaka, który świata poza nią nie widzi, rozwija swoją pasję -malując, jest śliczna, poukładana i rozsądna.
Sielanka jednak nie trwa długo, ponieważ pewnego razu Michalina zaczyna źle się czuć. Na początku bagatelizuje sprawę, traktując ten stan jako zwykłą przedłużającą się grypę. Kiedy jednak dochodzą wymioty, matka dziewczyny podejrzewa, że Michalina może być w ciąży.
Po wizycie u lekarza okazuje się, że nie jest to ciąża lecz...nowotwór.
Od tego momentu towarzyszymy Michalinie w procesie zdrowienia. Przechodzimy wraz z nią ciężką walkę z tą okrutną chorobą. Osobiście odczuwałam wraz z bohaterką każdą emocję, jaka jej towarzyszyła.
Można powiedzieć, że podczas czytania tej powieści odbywa się przyspieszony kurs dorastania niezależnie od wieku, w jakim jesteśmy.


Czy można odczuwać spokój po przeczytaniu historii o odchodzeniu młodej dziewczyny, która mimo zaciętej walki z nowotworem ostatecznie ją przegrywa?
Można.
Spytacie pewnie dlaczego?
Otóż - za to wielki ukłon należy się Autorce. Trzeba naprawdę niezwykłego daru, aby wypośrodkować taki kaliber,jakim jest choroba nowotworowa.
Tak jak wspomniałam na samym początku, bałam się tej książki, bałam się zawartego w niej cierpienia, bałam się opisanych objawów, bo potem pewnie porównywałabym je ze swoim samopoczuciem, lub kogoś z rodziny. Każdy z nas boi się tej choroby, bo wymaga ona niesamowitej wewnętrznej siły, która naprawdę nie ma nic wspólnego z fizycznością.
Wydaje mi się, że Autorka tworząc tę historię,chciała pokazać, że w obliczu choroby można być na swój sposób szczęśliwym.
Być może fragment opisujący wizytę Michaliny w niebie wyda się zbyt cukierkowy i irracjonalny, ale myślę, że był to zamierzony zabieg, aby pokazać, że tam dokąd pójdziemy, kiedy nasza wędrówka na ziemi dobiegnie końca, wcale nie jest nudno i czekają tam na nas bliscy, którzy biegają po zielonej łące wśród kolorowych kwiatów.
I właśnie dzięki temu fragmentowi, zamknęłam książkę ze spokojem, choć doskonale wiem, że tematu śmierci nie da się oswoić i w momencie spotkania kostuchy zaproponować jej latte macchiato i powiedzieć "siema, super, że wpadłaś". To tak nie działa. Niemniej myślę, że ta krótka historia została stworzona ku pokrzepieniu serc, zarówno chorych, jak i ich bliskich.
Polecam.

Za możliwość przeczytania i zrecenzowania dziękuję Wydawnictwu Replika.

                 


Komentarze

  1. Czytałam i uważam, że ta książka ma terapeutyczną moc.
    Pozdrawiam serdecznie i zapraszam w moje skromne blogowe progi. 😊

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz